Tekst z 28 września 2013 r.
Jubileusz Ireny
W kwietniu wyraziliśmy Bogu wdzięczność za 70. urodziny Ireny Rębisz, dziś osoby samotnej, ale pod troskliwą opieką syna Marka i Agnieszki, jego żony. Zresztą tak okazywany szacunek ogarnął Martę i Jeremiasza, ich dzieci. Odnosi się to w pełni do córki Marleny i Fryderyka, jej męża, oraz Jonatana, ich syna, mieszkańców Szwecji. Fakt ten z wdzięcznością i radością cały czas podkreśla.
Oto rozmowa z okazji Jubileuszu.
Poznałem Ciebie wcześniej niż spotkaliśmy
się w zborze. Wpatrywałem się bowiem wielokrotnie w zdjęcie z Twego chrztu
zamieszczone w miesięczniku „Chrześcijanin”.
Chrzest wiary przyjęłam 6 grudnia 1959 roku zanurzona
przez prezb. Aleksandra Rapanowicza, ówczesnego przełożonego. Byłam wtedy
młodziutka, miałam 16 lat, co łatwo przecież obliczyć. Wraz ze mną ochrzczony
został Ignacy Fochtman, Janina, jego żona, i Zdzisława, ich córka.
Notatka we wspomnianym miesięczniku
podaje, co zresztą potwierdzają księgi zborowe, że przedtem byłaś związana ze
Świadkami Jehowy, tak zresztą jak wspomniana rodzina.
Urodziłam się w Gdyni, a przed przyjazdem do
naszego miasta mieszkałam w Oliwie. Moja ciocia była w tej organizacji, więc
mama też uczestniczyła w tych spotkaniach i zawsze brała swoje dzieci, a więc
mnie i mojego brata. Tylko taki był mój związek. W Szczecinie mieszkam od 1950
roku.
Księgi zborowe informują ponadto, że
wtedy chrzest wiary przyjmowało proporcjonalnie sporo Świadków Jehowy. Jaka
jest tajemnica tego duchowego procesu?
Po przyjeździe do Szczecina mama uwolniła się od
swej rodzonej siostry, a że bardzo lubiła czytać Biblię, więc powstawały
wątpliwości odnośnie do dotychczasowego nauczania. W tym procesie nie odegrał
roli żaden człowiek, lecz Słowo Boże ożywione przez Ducha Świętego. Zaczęła
więc szukać społeczności, z którą mogła się identyfikować pod względem zasad
wiary. I tak trafiła do ówczesnej siedziby naszego zboru. Osobiście nawróciłam
się w Warszawie, bo z Leonem Dziadkowcem, ówczesnym liderem młodzieży,
uczestniczyliśmy w różnych spotkaniach w kraju, a nawet zapamiętałam udział w
synodzie. Oczywiście, nie byłam delegatką uprawnioną do głosowania.
Te wędrówki wynikały zapewne z troski o
umuzykalnienie nie tylko zborowej młodzieży?
Tak, istniał chór, w którym śpiewałam, a także -
co wtedy było ewenementem - zespół mandolinistów. I chórem, i zespołem kierował
wspomniany już Leon Dziadkowiec.
W Twej biografii są niepowodzenia
związane z małżeństwami. Śmiem o to zapytać, bo zapewne wiesz, że nie należę do
autorów, którym odpowiada jedynie hagiograficzny opis.
Nie mam żadnych zahamowań przed odpowiedzią, choć
to temat bolesny. Wyszłam za mąż za rówieśnika, syna ówczesnego zastępcy
przełożonego, a potem przełożonego zboru na Kujawach, miałam wtedy 19 lat. Nie
chcę wdawać się w szczegóły, ale powiem, że moja mama była radykalnie przeciwna
temu związkowi, uważała, że jesteśmy za młodzi i sobie nie poradzimy (widocznie
matczyne serce coś przeczuwało), co spowodowało, iż nie udzielono nam ślubu
kościelnego. Wyjechałam po ślubie cywilnym z teściami do Inowrocławia, mąż
odbywał wtedy obowiązkową służbę wojskową, urodził się nasz syn Marek. Mimo
opieki ze strony szczególnie teściowej, po powrocie męża z wojska, wróciłam do
Szczecina, nie widząc możliwości kontynuowania tego związku, a detale świadomie
pomijam. Po kilku latach ponownie wyszłam za mąż, a mały Marek mówił o nim, że
„tata wrócił z wojska”. Ten związek się rozpadł z innego powodu, bo musiałam
chronić Marka i Marlenę, córkę z tego małżeństwa. Po powrocie do Szczecina nie
utrzymywałam kontaktu ze zborem, choć cały czas czułam, że tam jest moje miejsce.
Rozmawiamy o tym i dlatego, bo ciekawy
jestem, jakie przesłanie ze swoich niepowodzeń, chcesz przekazać teraźniejszej
młodej generacji.
Wszystko trzeba rozpoczynać z Bogiem, a
szczególnie małżeństwo. Tego mi brakowało. Przepłakałam cały ślub cywilny, bo
jak każda młoda panna chciałam być w ślubnej sukience. Brakowało mi matczynego
błogosławieństwa, bo mama w swym radykalizmie nie uczestniczyła w ślubie
cywilnym i skromnym przyjęciu wydanym przez teściów. Po latach uznała to za
swój błąd. Brakowało mi również Bożego błogosławieństwa na tę drogę, bo tak w
całej rozciągłości patrzyłam na ślub kościelny, podczas którego przełożony w
obecności Kościoła błogosławi w imieniu Wszechmogącego. To wszystko spowodowało
moje załamanie, wręcz upokorzenie, choć wiem, że Aleksander Rapanowicz,
ówczesny przełożony, sercem był ze mną.
Myślę, że masz pełną duchową satysfakcję,
kiedy patrzysz na dwójkę swoich dzieci.
Bez wątpienia! Najpierw, był to rok 1978,
nawrócił się Marek (ważną rolę odegrał Ignacy Fochtman, z którym przyjmowałam
chrzest). Kiedy skończył szkołę średnią, popierałam jego chęć studiowania w
szkole biblijnej, założył chrześcijańską rodzinę, a ich dzieci przyjęły już
chrzest wiary. Marlena nawróciła się w 1989 roku, wyszła za mąż za wierzącego
Szweda, który misyjnie pracował przez pewien okres w naszym mieście i
okolicach. Zresztą w tym czasie mama, syn, a szczególnie wspomniana córka,
modlili się o mnie i zachęcali do uregulowania wszystkich spraw przed Bogiem i
Jego Kościołem, co ostatecznie nastąpiło w 1992 roku.
W Twój życiorys wpisane jest też fizyczne
cierpienie.
Od dziesięciu lat zmagam się z boreliozą, która
została dość późno rozpoznana i przyniosła różne konsekwencje. Przeżyłam zawał
serca, mam kłopoty ze stawami, na początku października czeka mnie kolejna
operacja. W tym wszystkim mam spokój, bo się modlę, co zauważają moi lekarze i
pozytywnie komentują. Towarzyszą mi moje ulubione pieśni na czele z „Już się
nie bój dłużej” z przepięknym refrenem „Jam nigdy nie sam”, choć lubię też
„Kwiat przepiękny znalazłam w młodości” i „Idź pod krzyż z ciężary swymi”.
Twoja najbliższa osoba ze zboru?
Rodzina i Alicja Baczkowska, moja sąsiadka z
równoległej ulicy. Jest na każde moje zawołanie, zresztą jak wszyscy nie tylko
wymienieni, choć w mniejszym zakresie.
A marzenia?
One nigdy nas nie opuszczają. Najbliższe to
pomyślna październikowa operacja, a dalsze to ślub Jeremiasza, mojego poważnego
i troskliwego wnuka, planowany mniej więcej w połowie przyszłego roku z
członkinią naszego zboru.
Dziękując za rozmowę i dołączając jak
najlepsze w Chrystusie życzenia, chcę zamyślić się wraz z Tobą nad Słowem:
„Patrzcie, jaką miłość okazał nam Ojciec, że zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi
i nimi jesteśmy.” (1 J 3,1).