12 października 2017

Archiwum - Wywiady


Tekst z 7 grudnia 2013 r.

Jubileusz Marka

Marek Linczak 12 listopada przekroczył próg 50 lat. Ma za sobą trzydzieści pięć lat wiary, bo chrzest przyjął 25 czerwca 1978 roku zanurzony przez prezb. Aleksandra Rapanowicza. Absolwent Szkoły Biblijnej Zjednoczonego Kościoła Ewangelicznego. Żona Agnieszka rodem z Pabianic, ojciec Jeremiasza, studenta Wyższej Szkoły Teologiczno-Społecznej na specjalizacji muzycznej, i Marty, tegorocznej maturzystki.
Oto rozmowa z tej okazji.

Kiedy mam przed sobą wysokiego, postawnego mężczyznę, to trudno uwierzyć, że twoje życie po urodzeniu było zagrożone.
Urodziłem się jako wcześniak, przed ukończeniem siódmego miesiąca ciąży. Byłem chorowitym dzieckiem. Mój późniejszy wyjazd do Stanów Zjednoczonych był też z tym związany. Babcia fascynowała się wiadomościami o uzdrowieniach w tym kraju, więc i taka pojawiła się zachęta do wyjazdu za ocean.

Nim przejdziemy do tego wątku, porozmawiajmy o dzieciństwie, bo i ono było trochę skomplikowane.
Moje dzieciństwo, mówiąc delikatnie, było nieszablonowe. Nie będę wchodził w szczegóły. Mogę jedynie powiedzieć, że wychowywała mnie mama i babcia ze wskazaniem na babcię, bo mama musiała dużo pracować, by zapewnić niepełnej rodzinie utrzymanie.

Pojawiły się już w twej relacji Stany Zjednoczone. Na czyje zaproszenie udałeś do tego kraju?
Na zaproszenie mego taty, który wyemigrował do USA w 1969 roku, gdzie przebywali już jego rodzice, a moi dziadkowie. Ja w tym czasie mieszkałem w Szczecinie. Początkowo temu wyjazdowi sprzeciwiała się mama, ale po namowie babci Agaty zgodziła się na mój wyjazd. Miałem wtedy skończone trzynaście i pół roku.  Otrzymałem paszport jednokrotnego przekroczenia granicy i udałem się na stały pobyt.

Ktoś mi opowiadał, że w zborze było niesamowite poruszenie, bo pojawiłem się szybko z powrotem i niektórzy w pierwszej chwili traktowali ciebie jako zjawę albo jako twego sobowtóra.
Zanim przyszedłem do zboru, musiałem przejść swoje na granicy w porcie lotniczym w Gdańsku. Wracałem po niecałych trzech miesiącach i nie miałem ważnego paszportu. Ówczesna straż graniczna nie bardzo wiedziała, co ze mną zrobić. Chcieli mnie odesłać z powrotem, ale oczekująca na lotnisku babcia ze swą siostrą robiły wszystko, bym się znalazł na „ojczyzny łonie”. Podobnie było w szkole. Były też wezwania do siedziby Służby Bezpieczeństwa. Po powrocie pojawiłem się w zborze, poszedłem na zajęcia szkółki niedzielnej. To wtedy wzbudziłem poruszenie, bo nikt w zborze nie wiedział o moim przylocie.

Przejdźmy do twego nawrócenia. Kim posłużył się Chrystus Pan, aby doprowadzić ciebie do osobistej społeczności z Nim?
Z radością i wdzięcznością wymieniam Ignacego Fochtmana. Wraz z Janiną, swą małżonką, przychodził na ulicę Garncarską i zapraszał babcię i mnie do wspólnego pójścia na nabożeństwa. Był wtedy kaznodzieją, prowadził chór i grał na fisharmonii w czasie wspólnego zborowego śpiewu. Sadzał mnie zawsze koło siebie w pierwszej ławce i z tego miejsca byłem dumny.

Przypuszczam, że niebawem znalazłeś się w szkółce niedzielnej, czyli na lekcjach nauczania biblijnego dzieci, a potem w grupie młodzieży.
Tak, w szkółce zaprzyjaźniłem się z Wojtkiem Nowosadem, a moimi nauczycielkami były Basia Stachowska (obecnie pastorowa Zabłocka z Terespola), Bogusia Jończyk, pastorowa Irena Józefowicz (obecnie Zbór „Betel” Bydgoszcz) i Maria Ćwirko (Szymszon). Moim pierwszym liderem młodzieżowym był Paweł Jończyk, a drugim i ostatnim Ryszard Leśniak mieszkający obecnie w Kanadzie, którego wydatnie wspomagał Mirosław Zabłocki, wtedy student medycyny, dziś lekarz i pastor zboru w Terespolu.

Proszę słów kilka o okolicznościach twego nawrócenia?
Rok 1978 utrwalił się wyjątkowo w mej pamięci. W tym czasie nawróciłem się, przyjąłem chrzest wiary, zostałem uzdrowiony z choroby serca, a pod koniec roku zostałem po raz pierwszy napełniony Duchem Świętym.
Wracając do pytania, zostałem zaproszony jako uczeń szkółki niedzielnej na wtorkowe nabożeństwo prowadzone wtedy przez młodzież. Z powodu braku kluczy do zboru udaliśmy się do pobliskiego Parku Gałczyńskiego i tam dzielono się świadectwami nawrócenia. Klucze dotarły, weszliśmy do zboru i kiedy powiedziałem, że nie mam, a bardzo bym chciał mieć świadectwo swego nawrócenia, cała grupa wraz z Ryszardem Leśniakiem, liderem, o mnie się modliła. Wtedy powierzyłem swoje życie Chrystusowi, ale wróciłem godzinę później do domu. Babcia otworzyła drzwi i tylko wypowiedziała krótką, pierwszą frazę reprymendy, bo szybko wręcz zobaczyła, co się ze mną stało. Spędziliśmy wtedy godzinę w radosnej modlitwie. Był to 9. dzień maja, w ówczesnym kalendarzu Dzień Zwycięstwa, a w moim dzień uzyskania pełnej wolności w Panu Jezusie.

A chrzest wiary?
Moim „niejakim Ananiaszem” (DA22,12) był Paweł Jończyk, wtedy kaznodzieja i członek Rady Starszych, i tak znalazłem się w gronie ochrzczonych, mając piętnaście lat, ale w tej grupie młodsza o dwa lata była Dorota Zabłocka, obecnie Pawłowska, żona pastora „Antiochii” Wrocław.

Potem szkoła średnia i studia w szkole biblijnej. Co warto z tego okresu odnotować?
Skuteczne wstawiennictwo pastora, bo komisja kwalifikacyjna po usłyszeniu, że interesuję się katechetyką odrzuciła moją kandydaturę. Jeden jednak fakt jest godny szczególnego odnotowania, bo w czasie praktyki studenckiej w zborze łódzkim za pastorstwa Józefa Suskiego poznałem Agnieszkę, moją przyszłą żonę. Uczyła się w szkole wieczorowej, prowadziła w zborze zajęcia katechetyczne i nie przypuszczałem, że nie ma ukończonej piętnastki, o czym dowiedziałem się na uroczystości z tej okazji, a jestem starszy o osiem lat. Nastąpił okres tęsknej przerwy, ale gdy skończyła osiemnaście lat, bardzo szybko pobraliśmy się. Agnieszka jest darem od Boga, spełnieniem moich marzeń o pełnej wierzącej rodzinie.

Po studiach zostałeś duchownym. Jaki potoczyły się dalej twoje duchowe losy?
Nie spełniły się moje wcześniejsze marzenia o prowadzeniu rodzinnego domu dziecka, choć satysfakcję w tej dziedzinie miałem pracując w różnoraki sposób z tą grupą wiekową (szkółka niedzielna, wakacyjne obozy, świetlica środowiskowa). Po studiach delegowany byłem do rocznej posługi w Namysłowie, potem trzymiesięcznej w Oleśnicy, ale cały czas nie zrywałem kontaktów z macierzystą społecznością. Reprezentowałem ją na kilku synodach. Tutaj nawróciły się nasze dzieci, co w wymiarze ludzkim jest zasługą Agnieszki, mojej bogobojnej małżonki, bo moja praca powoduje, że sporo czasu muszę być poza domem.

Właśnie, gdybyś zapytał, dlaczego teraz nie angażuję ciebie do posługi kaznodziejskiej, w odpowiedzi podkreśliłbym, że nigdy nie wiem, kiedy będziesz na nabożeństwie.
Od początku związany jestem z koleją, a od wielu lat z drużynami konduktorskimi. Choć mamy grafik, to często pojawiają się zastępstwa z przyczyn losowych. Z tych powodów ograniczam moją aktywność w zborze. Cieszę się jednak - o dziwo - że teraz proporcjonalnie częściej mogę być na nabożeństwie, bo przedtem w tym czasie prowadziłem zajęcia katechetyczne.

Zazwyczaj na końcu pytam o marzenia. Co jeszcze chciałbyś podkreślić?
Jeszcze raz chciałbym wypowiedzieć wdzięczność Panu Jezusowi i mojej Małżonce, że w całą rodziną możemy służyć Zbawicielowi. Obecnie oczekujemy na zapowiedziany w przyszłym roku ślub syna z wierzącą dziewczyną z naszego zboru i modlimy się, by córka w przyszłości założyła chrześcijański dom.

Marku, Bracie w Chrystusie, cieszę się, że jestem wpisany w Twoją, a potem w Waszą biografię (ślub, błogosławieństwo dzieci). Niech kolejne Twoje dni, miesiące i lata błogosławi Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn, i Duch Święty!