Tekst z 2 lutego 2013 r.
50 lat jak dzień wczorajszy
Dnia 8 stycznia obchodził swoje 50.
urodziny Mirosław Kopyś. Urodził się w Starachowicach, nawrócił się w
trakcie obowiązkowej służby wojskowej w naszym mieście, chrzest wiary przyjął w
1987 roku, tutaj też założył rodzinę. Żona Katarzyna, dwie córki - Magdalena i
Joanna. Usługuje nam muzyką i pieśnią praktycznie od chwili chrztu - z
dwuletnią przerwą, kiedy potrzebna była taka posługa w nowo powstałym Zborze w
Policach. Czyni to z ogromnym poświęceniem, bo kierowanie grupą uwielbiającą
wymaga również czasu i systematycznych prób.
Oto rozmowa z okazji Jubileuszu.
Pamiętam doskonale, bo 12 kwietnia - w dniu
planowanego chrztu - miałem koncert orkiestry wojskowej, w której odbywałem
wojsko, jak na co dzień mówiliśmy. Wiedziałem, że odbędzie się w Policach, ale
nie znałem adresu ani też godziny zakończenia. Więc za wojskowym autobusem
podążał dyskretnie samochód osobowy - a za kierownicą siedział Ryszard Leśniak,
dziś mieszkający w Kanadzie - którym miałem dotrzeć jak najszybciej po
koncercie na mój chrzest wiary.
Zapytam retorycznie, czy zdążyłeś?
Do opisu zamieszczonego we wspomnianej książce
dodam, że już praktycznie kończyło się nabożeństwo, trwały ogłoszenia, było
więc po chrzcie pozostałej piątki. Pastor podjął błyskawiczną decyzję i
ochrzcił zanurzając mnie całkowicie, sam będąc - jak napisał z humorem- do pasa
zamoczony dwukrotnie w swej todze. I jeszcze jeden wątek. Było już po Wieczerzy
Pańskiej, więc agapa, społeczność stołu, w „Witamince” rozpoczęła się od
uroczystego udzielenia mi Komunii. To też zapewne jedyny taki przypadek.
Potwierdzam, ale chcę zapytać o
duchowy przełom w Twoim życiu, bo wierzymy, że warunkiem chrztu jest osobista
wiara, osobiste nawrócenie.
Byłem wychowany przez moich rodziców bardzo
bogobojnie. W orkiestrze był Artur, młody nawrócony już chłopak, z którym byłem
razem z innymi w tym samym pokoju. Nie krępował się mówić o Bogu i zaprosił
mnie na spotkanie młodzieżowe w „Betanii”. Pierwszy raz poszedłem z
pragnieniem, żeby kościół był zamknięty. I tak się stało, bo młodzieżowe było
we wspomnianej „Witamince”, a więc w pewnym oddaleniu od drzwi wejściowych, i
trzeba było klamką dać wyraźny znak, że ktoś chce dołączyć, a ja jedynie
delikatnie nią ruszyłem. Następnym razem było już lepiej. Trzecia moja wizyta w
zborze miała miejsce w czasie wizyty pastora Włodzimierza Makowskiego z Kanady,
który dzielił się świadectwem swego uzdrowienia. Wtedy uwierzyłem, że Bóg jest
żywy, realny i gdy kaznodzieja zachęcił do podjęcia decyzji i pójścia z
Chrystusem przez życie, moja ręka wręcz sama podnosiła w górę. W ten sam
wieczór napisałem swoją pierwszą pieśń - i tekst, i muzykę.
Nim poruszymy ten wątek, najpierw jeszcze
jedna myśl. Na spotkaniach katechumenów podkreślamy - a kuszenie Pana Jezusa po
chrzcie jest dobitną ilustracją - że każdy musi przejść próbę wiary. Czy ta
prawidłowość pojawiła się w Twoim życiu?
Tak - i nie jest to temat na krótką odpowiedź.
Mogłaby powstać książką o wręcz sensacyjnej treści. Ogólnie wspomnę, bo nie
chcę nikomu sprawić bólu. Miałem do czynienia z ogromną presją, wręcz szantażem
i to nie skończyło się w momencie mojego ślubu z Kasią. Wdzięczny jestem
Chrystusowi za głęboką wiarę, bo ona pomogła mi wytrwać. Dziś mogę oglądać jej
efekty, a także zmianę tego grona w stosunku do mnie i mojej rodziny.
Wróćmy do wątku muzycznego. Skąd to
zainteresowanie i te umiejętności?
To samo z siebie. Jestem samoukiem. Mam za sobą
tylko krótki okres w ognisku muzycznym. W domu mieliśmy mały akordeon i kiedyś
po prostu zagrałem jeden prosty utwór. Potem dziadek kupił mi gitarę, a w
kościele doszło jeszcze pianino, bo zachęcony zostałem przez Katarzynę
Kowalińską, dziś żonę pastora „Betezdy” Szczecin, do gry na tym instrumencie. I
gra na chwałę Boga jest moją pasją. Niekiedy w tygodniu - po godzinach pracy
umysłowej - jestem zmęczony, ale radość mnie nie opuszcza, tym bardziej że w
grupie śpiewa moja żona, a niekiedy wspomagają albo wspomagały nasze córki.
Oczywiście, nie jest to tylko rodzinne grono.
Pół wieku za Tobą. Co jest Twoim
największym sukcesem?
To że z całym domem mogę służyć Bogu. Moim
sukcesem jest Kasia, moja żona, która od początku jest moim duchowym wsparciem.
Kiedy sytuacje życiowe mnie przerastały, zawsze słyszałem z jej strony: „Mirku,
chodź się pomodlimy”. Nasze córki są z przeżycia chrześcijankami. Magdalena
ukończyła Warszawskie Seminarium Teologiczne, a obecnie studiuje na
Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej, a także historię na Uniwersytecie
Warszawskim. Też muzykuje - na wiolonczeli, jest bardziej humanistką. Joanna ma
umysł ścisły, więc jest studentką Zachodniopomorskiego Uniwersytetu
Technologicznego. Też muzykuje - na skrzypcach. Coś jeszcze chcę dodać.
Bardzo proszę, bo niekiedy
sugeruję, by na jakieś pytanie, które nie zostało postawione, mój rozmówca
zechciał odpowiedzieć.
Te lata pokazały mi potrzebę posiadania duchowych
autorytetów. Kiedy patrzyłem na moich przyjaciół albo na bliskich w wierze
Kasi, to bez trudu zauważałem nieciekawe konsekwencje w ich życiu wynikające z
braku poważania i ustawicznej krytyki. Dziękuję Bogu, że takie autorytety mam w
mojej „Betanii”.
Młody Jubilacie! Dziękujemy Bogu za
Ciebie, za Twoją posługę wśród nas, a nasze życzenie wyrażam Słowem:
„Umiłowany! Modlę się o to, aby Ci się we wszystkim dobrze powodziło i abyś był
zdrów tak, jak dobrze się ma dusza Twoja” (3 J,2).